Przedstawiamy dwugłos lekarski – czym może stać się choroba i jakie są jej psychiczne skutki piszą dr n. med. Ewa A. Kosakowska, onkolog kliniczny, psychoonkolog oraz dr n. med. Dorota Napiórkowska-Łaguna, specjalista psychiatra.
Niby król
Ewa A. Kosakowska
– Witaj królu na mojej ziemi – powiedział podwładny.
Król bez królestwa. Stracił je? A może nigdy go nie miał, a jednak jest królem, bo dysponuje berłem o nazwie strach. Wszechogarniający strach, który w ręku ma niby król.Podwładny wie czym dysponuje. Ma małą ziemię, ale własną dobrze znaną. Troszczy się o nią od wielu lat – no, czasem może co nie co zaniedbał. Wszystko, co tam wyrasta jest jego. Dom wybudowany i urządzony własnymi rękoma jest jego. Całe wnętrze jest poznane lub poznawane.
Podwładny ze swoim majątkiem i król. Imię owego króla to rak. Powie, kim jest i być może się zbliża, i choć nie dysponuje królestwem to sama perspektywa obecności budzi lęk.
Malutka grupa komórek, której organizm nie odczuwa, a przypadkowe badanie, które ową grupę pokaże, ma moc zmienić wszystko. Nagle pojawia się król. Człowiek, w którym król zagościł wywiesza we własnym świecie transparent RAK. Często wieść pędzi po krańce ziemi. Rodzina, znajomi, wszyscy ludzie dobrej woli, doświadczeni i niedoświadczeni żyją pod władzą króla bez królestwa. Dzwonią, szukają w internecie, radzą się sąsiadów – jak pozbyć się króla.
A malutki król zadziwia się, jaką ma moc, a przecież nic nie ma, czego by nie otrzymał.
Czasem król rak to nie komórki, a przeżyte trudne lub bardzo trudne doświadczenie utraty, zranienia, czy własnego upadku, które być może uśpione tkwi w nas. Sytuacja w życiu, która odwoła się do owego doświadczenia nagle paraliżuje myślenie, ciało.
Król ożył i choć nie ma królestwa nagle je zyskuje, a w zasadzie człowiek sam je tworzy dla króla. A przecież ziemia i dom ukształtowany własnym życiem jest jego, cały czas jest jego. Cóż uczynić?
W bólu człowiek płacze, a płacze rzadko, bo w tych czasach się nie płacze. Trzeba sobie radzić. A płacz to też zdrowie. „Łzy to nie krwotok, nie ma co tamować” – jak mówił ks. Kaczkowski.
Śmiech to zdrowie, a świat się nie śmieje, często drwi, ale nie przeżywa radości. Tempo naszego życia, wymagania, oczekiwania, brak odpoczynku i stała dyspozycyjność niszczą naszą podarowaną i uprawianą ziemię. Napięcie w człowieku rośnie, a nie rozładowane prowadzi do choroby, bo nic w przyrodzie nie ginie.
Przeżyte doświadczenia, otrzymane rozpoznania żyją w nas. Nasze działanie, zaangażowanie ukazuje kim jesteśmy. Czy budujemy królestwo dla króla, czy owy król to tylko jeden z wielu gości, który choć nie proszony znalazł się na naszym terytorium.
Wczoraj wizytę miała pani Danuta. Od kilku lat przyjmuje chemioterapię. Przyszła do gabinetu w spodniach narciarskich. Trochę zdziwiłam się.
– Czy mogłaby tym razem bez długiej kroplówki, bo… za chwilę jadę na narty?
– Oczywiście, dajemy krótką chemię i do zobaczenia po zjeździe ze stoku.
– Przyznam się jeszcze – dodała. Jedziemy z mężem w Alpy.
– Wspaniale, tylko proszę nie przesadzać ze słońcem.
Budowanie królestwa dla króla jest wyborem, często wynikającym z bezsilności i bezradności, ale jak bardzo pochłaniającym. A może jak pani Danuta wyruszyć w Alpy? Tak jak Piotr, Jakub i Jan mieć swoją górę Tabor. Radować się życiem. Smakować piękno.
Moja góra Tabor istnieje, życie toczy się u jej podnóża. Prawda jest jedna, choć czasem bardzo cicha – i ja, i ty jesteśmy w Jednych rękach, jesteśmy dziećmi Króla, a niby król, choć może zagościć w ciele czy psychice to, mego człowieczeństwa nie musi niszczyć, a może mu po prostu trochę służyć.
Dorota Napiórkowska-Łaguna:
To tekst napisany przez moją przyjaciółkę Ewę, specjalistę onkologa z ponad 20—letnim doświadczeniem w zawodzie. Towarzyszy ona osobom z diagnozą raka, często kiedy choroba jest w zaawansowanej fazie. Obserwuje dyktat strachu, nie znający sprzeciwu ani negocjacji, nie dający wytchnienia. Przekonuje ludzi, że warto nie grzebać się za życia pod pierzyną lęku, że nadal warto inwestować w piękne życie, bo kiedy grupa „wyrodnych” komórek jest niewielka – trzyma władzę nad człowiekiem nie tyle poprzez fizyczne objawy, ile właśnie poprzez strach. Wówczas poza radykalnym usunięciem „pasożyta” warto karmić zdrową część siebie, inwestować w to, co rakiem nie jest. Niech zdrowe obszary ciała także cieszą się naszą uwagą, z całym oczywiście szacunkiem i naciskiem na różne terapie raka – intruza. Należy przestrzegać rutyny leczenia tego, który może stać się wykonawcą przeznaczenia, z którym wszyscy przyszliśmy na świat.
Zwykle dbanie o zdrową część staje się tożsame z dbaniem o zdrowie ciała – przejawia się to w poszukiwaniu cudownych diet, odżywek, paraleków – sposobów, których centralnym punktem odniesienia jest nadal Rak, pod hasłem „walka z rakiem”. Można jednak także, mając większą świadomość wpisanej w życie śmiertelności, zadbać o inne sprawy – o jakość naszych relacji, w tym relacji z samym sobą, czasem podjąć radykalne – bardziej niż kiedykolwiek dotychczas – decyzje w sprawie tych relacji. Dla różnych osób może to oznaczać zupełnie inne rzeczy, na przykład dla jednych może to być łagodniejszy sposób odnoszenia się do ludzi i życia, może oznaczać decyzję, żeby w pewne relacje już nie inwestować tak wiele, a w inne znacznie więcej niż dotychczas… Może to także oznaczać dostrzeżenie i pielęgnowanie duchowej „tkanki” życia. A Rak ? … wraca do szeregu, jest jednym z wielu obszarów życia, trzeba będzie o nim pamiętać, niestety, robić zalecone badania, zgłaszać się na kontrole. Niech abdykuje jednak z tronu, niech odda swoją władzę, moc, jaką daje berło i korona należne tylko królom.
Ja spotykam innych pacjentów. Depresja, schizofrenia, lęki….. To diagnozy ludzi, z którym spędzam lwią część mojego życia. Pomyślałam, że z nimi dzieje się podobnie. Też zdarza się, że przydzielamy tym diagnozom – my i nasze rodziny, ale także lekarze – miejsca na tronie naszego życia. Diagnozy sprawiają, że jako pacjenci zaczynamy czuć się z nimi tożsami. Strach powoduje, że zwlekamy z decyzją o leczeniu, czekamy długo…… bo leczenie czasem oznacza ingerencję w sam rdzeń naszej tożsamości.
Ci niby-królowie – objawy diagnozowane przez psychiatrów – także rozrastają się na pożywce naszych zranień i tłumionych uczuć, naszych nieukojonych zderzeń ze światem od czasu, kiedy – tuż po opuszczeniu ciała matki – witaliśmy go jako małe bezbronne istoty – barometry emocji i napięć wiszących w powietrzu. Szanujmy więc nasze „objawy”, liczmy się z nimi, poznajmy je dogłębnie – depresyjne, lękowe, psychotyczne stany naszej psychiki, ale nie utożsamiajmy się z nimi. Może warto posłuchać zaleceń lekarza i ruszyć z psychoterapeutą w górę rzeki o nazwie Depresja, Schizofrenia czy Nerwica, żeby zbadać jej źródła. Powędrować po zakamarkach naszej psychiki i zapomnianych w piwnicach nieświadomości ścieżkach naszej osobistej historii.
Z diagnoz nie czyńmy królów naszego życia, choć będziemy zajmować się nimi z należytą uwagą i troską, jak chorym, marudnym dzieckiem. Włączmy je w całość naszego doświadczenia, ale spróbujmy też dostrzec zdrowe obszary naszej psychiki. Szukajmy ich cierpliwie, bo czasem musimy wydobyć je z głębi zapomnienia, tak długo przysłania je mrok depresji czy dzwonek alarmowy lęku. Niech tron zajmie ta część, która zagubiła się w depresyjnej mgle czy zamieszaniu psychotycznego świata.
To zdrową część naszej duszy warto wzmacniać i chronić. Ona jest miejscem budowania trwałych i głębokich więzi z ludźmi, a dla wielu także spotkania z Bogiem. Zaciekawmy się nie tylko tym, co w nas obumarło lub nawet zgniło, a czasem pozostało tylko w formie wciąż żyznej ziemi niezrealizowanego potencjału, z której dotąd nic nie wyrosło, ale może jeszcze wyrosnąć. Warto zbadać, co to za gleba, co na niej chcielibyśmy jeszcze zasadzić i jakie ziarna ziemia ta ma szansę wyżywić?
Na tronie naszego życia jest miejsce dla nas….. czasem puste od lat.
fot. www.imagenesmy.com